Zazwyczaj unikam sięgania po książki, wokół których narasta
tendencja do zbiorowej narracji. Indolencja konstrukcji opinii odnośnie takich
tytułów odbiera mi przyjemność rozmowy o nich. Opinia buduje opinię i odbija
się od opinii, przywalając cielskiem opinię kogoś innego. W rezultacie
niekoniecznie wiem, co czytająca osoba bezpośrednio myśli, ale co myślą jej
znajomi, obserwowani na lubimyczytać i koleżanka na instagramie już tak. Zbyt
trudno odróżnić indywidulnie zapięte ogniwa łańcucha. Wolę poczekać aż
nieznośne brzęczenie przycichnie. Z reguły.
W przypadku ,,Normalnych ludzi’’, przyznaję, zachęciły mnie
dwie rzeczy. Szeroko zakrojona dyskusja, która poruszała interesujące kwestie i
miejscami odznaczała się zgrabnie użytą merytoryką i mile przystępną
argumentacją. Dwa, że to książka, w której rozchodzi się o ludzi, tylko o nich
tak naprawdę. Podobne tytuły traktuję jak studium przypadku i za nimi przepadam
nieprzyzwoicie. Całość kojarzy mi się z ,, To, co zostaje’’, które było
dynamicznym procesem przemian w relacji dwójki ludzi, tyle, że daleko bardziej
pogłębionym i rozbudowanym jakościowo. Nie można porównywać tych tytułów pod względem
stylu, ale osie pomysłowe przeprowadzenia narracji w pewnych momentach biegną
równolegle.
Dyskusja i obiecany czynnik ludzki mnie skusiły,
przepędzając widmo niesłusznej popularności, napompowanego rozgłosu i
zwyczajowego rychłego rozczarowania. Wystarczył wieczór, który pozostawił mnie
w rozkroku docenienia i rozczarowania.
Zanim przejdę do tego, gdzie finalnie postawiłam chwiejną
nogę, zacznijmy się tego, że jest to powieść prosta i oszczędna fabularnie i
konstrukcyjnie. Dwójka bohaterów: Marianne i Connell uczęszczają do jednej
szkoły, on jest popularnym zawodnikiem szkolnej drużyny, a ona outsiderką z
bogatego domu. Znają się poza szkołą- matka Connella sprząta w domu dziewczyny.
W szkole jednak konsekwentnie udają, że się nie znają i nie utrzymują kontaktu.
Nawet w momencie, kiedy rodzi się między nimi zalążek relacji, gdy Connell
przychodzi do jej domu odebrać matkę. Ich budująca się relacja jest
konsekwentnie przemilczana i niewynoszona w szkole i w domu.
Celowo nie używam słowa związek i rozwijająca się. Do końca
książki śledzimy perypetie tej dwójki; wybór uniwersytetu, pójście na studia,
życie towarzyskie na kampusie, starania o stypendium, wyjazdy wakacyjne. Nic
niezwykłego w przypadku młodych dorosłych, można powiedzieć, zaliczanie
kolejnych baz. I tyle jeżeli chodzi o fabułę, która nie oferuje nic ponad to,
co dzieje się pomiędzy Connell’ em i Marianne, a także z Marianne i Connellem osobno.
Pozostałe postacie, które się pojawiają, są istotne, owszem, i nie można
zbagatelizować ich jako statystów w związku z tym, że ich działania wpływają na tę dwójkę, aczkolwiek ich
obecność zaznacza się głównie poprzez zmiany w ich zachowaniu.
Zachowaniu, które należy śledzić z uwagą i pietyzmem.
Warstwa dialogowa jest niewyróżniona i pomijając przystępność owego zabiegu dla
czytelnika, zmusza nas, żeby skierować wzrok na zachowanie. Dialogi, pomimo
niewyłuszczenia, toczą się. Oszczędnie. Jeżeli bohaterowie już ze sobą
rozmawiają, to urywanie. Zaczynają, podnoszą temat i upuszczają go w połowie.
Chcący albo nie. Rozmowy pomiędzy Connellem i Marianne są trudne, chociaż sami
przyznają, że przy nikim nie czują się tak bardzo sobą, jak przy sobie
nawzajem, to podkreślona swoboda ma ograniczony charakter, bo nie pozwala na
prowadzenie szczerej, celowej rozmowy i zamknięcia wątków, które jątrzą się od
dawna otwarte.
Po całej książce poświęconej relacji dwójki osób
spodziewalibyśmy się czegoś innego, zwłaszcza, że osoby są w wieku znamiennym
dla przesadnej egzaltacji uczuć, wyolbrzymionego
przeżywania i
spektakularnie ślepych zakrętów. Tutaj, przedstawione środowisko akademickie
przywodzi na myśl opieszałych dandysów, którzy po zadymionych schadzkach obnoszą
się z intelektualnym pastiszem, dyskutują o polityce i w ogóle są za mądrzy i
za ambitni jak na przeciętnego studenta, a już o grupie studentów nie
wspominając.
Rozchodzi się o ludzkie interakcje i relacje, bo cała fabuła
opiera się na dynamice czynnika ludzkiego, a jednocześnie warstwa emocjonalna
została skondensowana i upchnięta w pestce, wsadzonej do dłoni czytelnika. Tę
pestkę należy wsadzić do ziemi i czekać cierpliwie, obserwować, żeby nie
przespać nocy, kiedy roślinka się wznosi. Bohaterowie przeżywają kryzysy,
bolączki i załamania, ale narrator daje nam do ręki lupę, zamiast wpuścić do
głów postaci.
Z lupą przeprowadzamy obserwację, bo o nic nie możemy
zapytać i niewiele jest nam wytłumaczone. Tekst jest oszczędny, minimalistyczny
i konsekwentnie zdystansowany. Czytając, nie można odmówić Rooney precyzji
obserwacji i wyczucia elementu. Przy czym wnioski przestawia w formie nie
obrazu, ale komentarza dospołecznego, który obejmuje wybrane obszary, obszary
mocno kulawe, pomimo pewnego spowszechnienia. W swojej celności nie jest to
komentarz obejmujący rozciągłością społeczeństwo, bardziej odnoszący się do
pewnych zjawisk, które dotyczą wybranych członków w mniejszym lub większym
stopniu. To lektura niepokoju, wywoływanego przez myśl, że owe zjawiska mogą
mieć ekspansywny charakter.
Tytuł stoi sprzecznością i budzi w czytelniku swoisty
sprzeciw, że normalni ludzie nie zachowują się w podobny sposób. Czytelnik nie
chce się utożsamiać ze spłyceniem emocjonalnym, kulturą nierozmowy, dysfunkcjonalnym
systemem działaniowym. Nie pochwalając zachowania Marianne i Connella,
jednocześnie nie może nie zauważyć splotu zależnych czynników, będących poza
kontrolą bohaterów. Sytuacja rodzinna, stan psychiczny i mocniej lub słabiej
wciskający się klin społeczeństwa i konwenansu. Marianne i Connell w różnym
stopniu czują, że przepaść klasowa jaka się między nimi rozpościera, definiuje
ich jako ludzi i członków społeczności w sposób, który utrudnia ich relację. W
każdym momencie pozostają w chwiejnym stosunku pod-nad, bardziej- mniej na niekorzyść ich obojga.
Mają na siebie kojący wpływ i łącząca ich relacja ma
charakter pomocowy. Ciągną się nawzajem do góry, z tym, że nie potrafią utrzymać liny. Gubią
się w innych- toksycznych relacjach. Obserwujemy gotowość do wyrzeczenia się i
zatracenia części siebie po to, żeby ktoś inny zbudował na tym coś swojego.
Jesteśmy świadkami rozpadu dobrowolnie danego jestestwa. Najbardziej intymnej części
siebie, na której buduje drugi człowiek. Czasem z przerażającą świadomością.
Bardziej wrażliwego, ze skłonnością do refleksji, czytelnika
zostawia to z poczuciem melancholii. Sally Rooney nie obiecuje znanego i
popularnego schematu, zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Tłumaczonej, lekkiej
prozy do której zdążyliśmy przywyknąć. Oferuje komentarz niezmiękczony. To
proza aspirująca do wysokiej i podoba się tak bardzo dlatego, że nie robi dużo,
żeby się podobać. Nie cyzeluje w podobanie się i paradoksalnie, oczywiście,
podoba się. Nie zasługuje na rozgłos, którym obrosła, ale zasługuje na uwagę.
Bo faktycznie prowokuje czytelnika do refleksji i prorokowania nad kondycją
społeczeństwa i młodego pokolenia. Pokolenia tak zwanych mileniallsów, w którym
się obracamy, a które z zewnątrz w pewien sposób odstręcza.
Możliwe, że mamy więcej do powiedzenia niż sama książka
oferuje. I dobrze. Traktujmy tę książkę jako komentarz i komentujmy dalej,
mocno trzymając się w tym wypadku tego, że to kwestia gustu.
Sally Rooney, Normalni ludzie,
Przełożył Jerzy Kozłowski,
Wydawnictwo W.A.B, Warszawa: 2020
Nie wiem czy po nią sięgnę ale z pewnością porusza ciekawe tematy dotyczące społeczeństwa :)
OdpowiedzUsuńTo taka ładna recenzja, która sprawiła, że zaczęłam źle sądzić o swojej.
OdpowiedzUsuńA już całkowicie poważnie (choć pisząc, że to ładna recenzja też byłam poważna), pozwoliłaś mi nieco odmiennie, może głębiej, spojrzeć na tę książkę. Mi się podobała, aczkolwiek cały czas odnosiłam wrażenie, że tak naprawdę to nieco bardziej wysublimowane New Adult. W każdym razie - może i zdarza się nam, ludziom generalnie, powielać opinie innych, ale najwidoczniej z cudzych można się również czegoś ciekawego nauczyć. Dzięki :D