Małeckiego polecało mi sporo osób
od dłuższego czasu, wychwalając go pod niebiosa. W związku z czym automatycznie
uruchomiła mi się doza sceptycyzmu. Często jak wszyscy coś tak wychwalają, to
nie za bardzo się w tym odnajduję. Jednak kiedy na półce w bibliotece
zobaczyłam Rdzę, ciekawość zwyciężyła.
Przyjaźń poddana ciężkiej próbie i marzenie, które staje się ciężarem.
Lato 2002 roku.
Czekając na powrót rodziców z wielkiego miasta, siedmioletni Szymon układa
monety na torach. Nie wie, że jego życie już nigdy nie będzie takie jak
dotychczas.
Kilka dekad wcześniej
jego babka, Tośka, wyrusza w podróż, którą zapamięta na zawsze. Wyrwana z
bezpiecznego domu dziewczynka trafia do obcego świata, którego zasad musi się
nauczyć, jako dorosła kobieta stanie przed konsekwencją swoich dawnych wyborów.
Losy tych się dwojga
splatają się w sposób, którego żadne z nich się nie spodziewa. Zmuszeni żyć ze
sobą, pomimo różnic, Szymon i Tośka próbują zrozumieć się nawzajem i uwierzyć,
że wszystko będzie dobrze.
Na samym początku poznajemy
Szymka – siedmiolatka który stracił rodziców w wypadku samochodowym i musi
zamieszkać z babcią Tośką, której historię poznajemy z retrospekcji
przeplatanej historią dorastania Szymka. Rdza jest powieścią o
międzypokoleniowej przyjaźni i przyjaźni w ogóle.
Małecki zdaje się mieć dar do kreślenia postaci. Postaci
prostych i szczerych do bólu. Powieść opowiada o zwykłych ludziach i ich małym
życiu, które zbiega się w całość –tak dalece trudne jest traktowanie bohaterów
osobno . O motywacjach, niepowodzeniach
i małych radościach. To historia wyrzutów sumienia, zmarnowanych szans,
niemożności odnalezienia swojej ,,ojczyzny’’ i niedopasowania do miejsca i
świata. To próba poradzenia sobie z balastem wspomnień i rodzinnych traum.
Zadośćuczynienia.
Przez całą książkę przewija się
motyw pociągu poniekąd jako metafory życia i losów bohaterów. Jest przedmiotem
zabawy, środkiem prowadzącym do nowego życia, a na koniec jego zakończenia.
Małecki stawia bohatera na pierwszym planie, tło traci
kontury. I chociaż w tle lecą bomby, świat się wali i odradza, bohaterowie żyją
swoim życiem, tu i teraz. Ich perspektywa nie wychyla się poza wieś w której
żyją.
W minimalnej ilości słów zawarte maksymalnie dużo treści. Tak czytam o twórczości Małeckiego w wielu
miejscach i absolutnie się zgadzam. W książce nie znajdziemy ani jednej zbędnej
strony ani błahej opowiastki. Jeżeli bohater patrzy na jabłoń, to znaczy, że
jest to w jakiś sposób znamienne. Okrojone z poetyckiego upiększenia,
ekstremalnie i do bólu proste, każdy zajmuje się tym, czy zajmować się musi –
sobą. I tym co dla niego ważne.
W tej prostocie i wojnie w tle, która jest spychana na
margines codziennymi sprawunkami, jest coś nieskończenie ponurego i
przygnębiającego. Niewykorzystane szanse i zaprzepaszczone marzenia, balast
wspomnień. Dziecko, któremu Bozia zabrała rodziców i które boi się, że zabierze
mu także zabawki. Więc chowa je w pralce. Ciężka ponura atmosfera kreślona
przez przeszłość, chwilę obecną i przyszłość.
Małecki nie stosuje tanich chwytów. Stawia swoich bohaterów
i oni żyją, nie udają. Wciągająca i wymagająca proza, która skłania do
refleksji. Przemyślana struktura i operowanie czasem tak, że losy Tośki i
Szymka biegną parabolicznie, żeby spotkać się i zderzyć na końcu. Otwarta
konstrukcja rozdziałów, perspektywa i studium bohaterów.
To była moja pierwsza książka
autora, przeczytana na raz. I chcę więcej. Na pewno nie zmarnuję czasu, bo
wydaje mi się, że Małecki nie wkłada nic zbędnego do swoich utworów. A nawet
jeśli, to z przyjemnością skonfrontuję się z moją pomyłką.
Już nie raz spotykałam się z tą książką na różnych portalach :) jakoś mnie do niej nie ciągnie, ale jak złapię ją w moje rączki to przeczytam :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)