O Vonnegucie pisze się tyle i wypowiada w taki sposób, iż
odnoszę wrażenie, że do niego należy w ogóle oddzielny rozdział w literaturze. Został
mi przedstawiony jako mistrz, cynik i niedościgniony koń czarnego humoru.
Naturalnie słyszałam o Rzeźni numer V,
bo jakżeby inaczej, ale zaczęłam od innego tytułu. Syren z Tytana, które
uchodzą poniekąd za wierzchołek jego literackiej korony. To książka, w której
Vonnegut śmiało bierze w dłonie pytanie: czy człowiek jest panem swojego losu,
czy dana mu jest wolność i możliwość wyboru? I nie tylko nim obraca, przekręca
i wywija. On odpowiada.
Prosperujący i zapowiadający się lepiej niż dobrze
przedsiębiorca Winston Niles Rumfoord po wyruszeniu razem z psem Kazakiem w
międzygalaktyczną podróż napotyka, można powiedzieć, pewnego rodzaju
komplikacje. Mówiąc bardzo oględnie, przemienia się w czystą energię i
materializuje się tylko wtedy, gdy zetknie się z Ziemią lub inną planetą. Na
Tytanie spotyka Salo- rozbitka z Tralfamadorii, który od kilkuset tysięcy lat
czeka na zapasową część do swojego statku. Razem tworzą na Marsie państwo;
planetę zasiedlają porwani Ziemianie, wśród których znajduje się również
Malachi Constant, najbogatszy człowiek w Ameryce i Beatrycze, była żona
Rumfoorda.
,,Kiedy wszystkie rządy na Ziemi z uwagi na
infundybułę chronosynklastyczną zawiesiły ekspedycje kosmiczne, a Rumfoord
oświadczył, że wyprawia się na Marsa – To było działania w wielkim stylu.
Kiedt Rumfoord obwieścił, że zabiera z sobą
skończenie przeraźliwe psisko, tak jakby statek kosmiczny niczym się nie różnił
od wykwintnej wyścigówki, a podróż na Marsa – od jazdy autostradą w Connecticut
– to było działanie w wielkim stylu.
Kiedy nikt na Ziemi nie wiedział, co stanie się
ze statkiem kosmicznym, który wejdzie w infundybułę chronosynklastyczną, a
Rumfoord ustawił kurs w sam środek infundybuły – był to ze strony Rumfoorda
iście pański gest.’’
Zacznę od tego, że przeczytałam tę książkę już dosyć dawno.
I odłożyłam ją. Próbowałam usiąść do pisania kilka razy i przeczytałam dużo
innych książek, żeby tylko tego nie robić. Bo Vonneguta niełatwo się czyta. I
niełatwo się o nim pisze. Przeczytałam to i zmartwiałam, bo nie miałam nic do
powiedzenia. A przecież o Vonnegucie tyle się mówi i to innym tonem i w innym
znaczeniu niż o takim Zmierzchu czy 365 dniach. A ja nie miałam nic oprócz
długiego i zawiłego wyłożenie treści. Dopóki podczas mycia zębów, wstawiania wody na
herbatę czy podczas wyjścia do sklepu nie łapałam się na tym, że myślę o
Syrenach z Tytana. Rozumiecie; myślałam o nim w momencie, kiedy absolutnie się
tego nie spodziewałam i ze zdziwieniem się na tym przyłapywałam. Stwierdziłam, że to dobry czas, żeby wrócić do
mycia zębów bez żadnych głębszych refleksji. Trzeba było jednak usiąść do
pisania.
Kultowa książka mistrza w kostiumie powieści science fiction;
czytamy z tyłu. Ten kostium właśnie mi nie leżał. Uciskał mnie i obcierał, a w
innych miejscach zwisał bezkształtnie. Warstwa science fiction nie jest
dopracowana na tyle, żeby zrobiła na obytym w temacie czytelniku wrażenie; bo
też nie o to się tu rozchodzi. Chodzi jednak o to, że jak dostaje się słynny
deser, to oczekuje się nawet nienagannej kokardy na pudełku i rogów bez
zagięcia, mimo tego, że opakowanie za dwie minuty wyląduje w koszu. Ma być i
już, a tutaj te rogi są jednak zagięte. Między zawartością a pudełkiem jest
zbyt dużo wolnej przestrzeni. Jeżeli mam być szczera; nie przywiązałam
szczególnej wagi do motywu podróżny międzygalaktycznych. Opisy planet uważam za
zgrabnie skrojone, ale co najwyżej wystarczające; rozbudowane, ot, bo trzeba
było opisać miejsca, gdzie bohaterowie zostali rzuceni. Podobały mi się detale,
ale było ich zbyt niewiele, żeby wystawić z nich coś ikonicznego. Ale jak już
mówiliśmy, nie o science fiction się tu rozchodzi. Jak ktoś będzie miał ochotę
na opis, który złamie mu język, zamgli umysł, odsłoni oczy i wystrzeli go razem
z fotelem w stronę gwiazd to siądzie sobie nad Lemem, Simmonsen czy kogo tam
woli.
Sens Vonneguta zamyka
się w postaciach. W komentarzu. I głośnym niedopowiedzeniu. To międzyplanetarna
podróż eskapisty, która nie przyniosła skutku. A raczej przyniosła ich zbyt
wiele; kiedy rozwiązanie miało być klarowne i nie generować ich zanadto. Winston
Niles Rumfoord jest osią tej książki. Lalkarzem; który pociąga za sznurki,
chociaż zjawi się na Ziemi ledwo na godzinę co pięćdziesiąt dziewięć dni.
,,Wszystko,
co kiedykolwiek było, będzie zawsze, a wszystko co kiedykolwiek będzie, zawsze
było.’’
Może nie powinnam
mówić o osi, kiedy gra toczy się o wolny wybór; czy w ogóle istnieje. Ale
przyjmijmy takie określenie podług naszych chwilowych potrzeb. Rumfoord
przypadkowo otrzymuje coś, co implikuje nieprzypadkowo wykorzystane możliwości.
Wiedza o tym co było i co będzie. Dotycząca całego gatunku ludzkiego, ale i
pojedynczych jednostek, w tym jego najbliższych. Zdaje się, że taka odpowiedzialność
opadła pierzem na szerokie ramiona Rumfoorda; odmawia wszelakich audiencji i
publicznych wystąpień, wiedząc, że podanie nawet urywków tego, co czeka ludzi,
okazuje się dla nich destrukcyjną wiedzą. Dlatego strzeże jej dobrotliwie i
odnosi się do ludzi z ojcowskim pobłażaniem. Wie za dużo, tego co było i
będzie, żeby odnosić się nich inaczej. Na początku wydaje się monumentalny.
Mija dłuższa chwila zanim poznajemy Rumfoorda wizjonera, idealistę.
Budowniczego nowego systemu. Porządku. Religii. Manipulatora.
Czy człowiek jest w
stanie utrzymać gardę godności, kiedy okazuje się, że jego życie to tylko dyktando;
on tylko zapisuje dyktowane zdania. I wykonuje je. Chociaż wydaje mu się, że
litery wychodzą spod jego ręki. Rumfoord zdawał się całkowicie pogodzony z
wiedzą, którą posiadał, a jednak zapragnął manipulować informacjami, które
powoływały do życia czyny w postaci mar. Rumfoord był człowiekiem trochę
bardziej albo mniej uprzywilejowanym przez życie; dlatego podjął się walki.
Tylko czy podjął się jej właśnie za sprawą tej wiedzy czy dała mu ona tylko
złudne wrażenie sprawczości? Czy świadomość losu wpływa jakoś na tory po
których toczy się sytuacja? Czy wiedza tylko głębiej usadza nas w bezsilności?
Ty pytania wybrzmiały i ich echo niesie się zrezygnowanym echem w mojej głowie.
Ale ludzie nie rezygnują.
To co mnie ujęło w
Vonnegucie, to sposób w jaki wypowiada się o społeczeństwie. Jakby stałość jego
przywar była najlepszym tematem do towarzyskich żartów. Żartów ostrych jak
rąbek kartki w odpowiednich palcach. Człowiek nawet nie zauważy, kiedy zaczyna
krwawić. Vonnegut wykrwawia
społeczeństwo; strumyki cynizmu wiją się, a krople czarnego humoru rozbryzgują
się na wszystkie strony. Pod miałką warstwą fabularną kipi bulgocząca
inteligencja człowieka, którego przy pierwszym spotkaniu nazwalibyśmy pewnie
satyrykiem. Vonnegut dużo widzi, dużo zauważa. I nie boi się komentarza na
tematy szerokie. I niewygodne. Na politykę. Na religię. Na uprzywilejowanie
jednostki. I na te sztandarowe. O tym czy w ogóle mamy wybór.
,,(…)
Twoja kieszeń zawiera punkt kulminacyjny całej ziemskiej historii. Twoja
kieszeń zawiera owo tajemnicze coś, co każdy z Ziemian tak desperacko, z takim
oddaniem, wnikliwością i poświęceniem starał się wydobyć na światło dzienne.’’
Nie żałuję, że
siadłam i odpowiadałam razem z Vonnegutem. Zdaję sobie jednak sprawę, że ci,
którzy wolą podążać za fabułą, a nie ostrą strzałą pytań, mogą poczuć się
odrobinę rozczarowani. Bo na ten moment nie jestem przekonana, czy Vonneguta
czyta się dla fabuły.
Ale oddałabym kilka
kubków najlepszej kawy, żeby Vonnegut I Pratchett zasiedli przy jednym stole.
Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz