piątek, 13 września 2019

Syreny z Tytana, Kurt Vonnegut





O Vonnegucie pisze się tyle i wypowiada w taki sposób, iż odnoszę wrażenie, że do niego należy w ogóle oddzielny rozdział w literaturze. Został mi przedstawiony jako mistrz, cynik i niedościgniony koń czarnego humoru. Naturalnie słyszałam o Rzeźni numer V, bo jakżeby inaczej, ale zaczęłam od innego tytułu. Syren z Tytana, które uchodzą poniekąd za wierzchołek jego literackiej korony. To książka, w której Vonnegut śmiało bierze w dłonie pytanie: czy człowiek jest panem swojego losu, czy dana mu jest wolność i możliwość wyboru? I nie tylko nim obraca, przekręca i wywija. On odpowiada.

Prosperujący i zapowiadający się lepiej niż dobrze przedsiębiorca Winston Niles Rumfoord po wyruszeniu razem z psem Kazakiem w międzygalaktyczną podróż napotyka, można powiedzieć, pewnego rodzaju komplikacje. Mówiąc bardzo oględnie, przemienia się w czystą energię i materializuje się tylko wtedy, gdy zetknie się z Ziemią lub inną planetą. Na Tytanie spotyka Salo- rozbitka z Tralfamadorii, który od kilkuset tysięcy lat czeka na zapasową część do swojego statku. Razem tworzą na Marsie państwo; planetę zasiedlają porwani Ziemianie, wśród których znajduje się również Malachi Constant, najbogatszy człowiek w Ameryce i Beatrycze, była żona Rumfoorda.

,,Kiedy wszystkie rządy na Ziemi z uwagi na infundybułę chronosynklastyczną zawiesiły ekspedycje kosmiczne, a Rumfoord oświadczył, że wyprawia się na Marsa – To było działania w wielkim stylu.
Kiedt Rumfoord obwieścił, że zabiera z sobą skończenie przeraźliwe psisko, tak jakby statek kosmiczny niczym się nie różnił od wykwintnej wyścigówki, a podróż na Marsa – od jazdy autostradą w Connecticut – to było działanie w wielkim stylu.
Kiedy nikt na Ziemi nie wiedział, co stanie się ze statkiem kosmicznym, który wejdzie w infundybułę chronosynklastyczną, a Rumfoord ustawił kurs w sam środek infundybuły – był to ze strony Rumfoorda iście pański gest.’’

Zacznę od tego, że przeczytałam tę książkę już dosyć dawno. I odłożyłam ją. Próbowałam usiąść do pisania kilka razy i przeczytałam dużo innych książek, żeby tylko tego nie robić. Bo Vonneguta niełatwo się czyta. I niełatwo się o nim pisze. Przeczytałam to i zmartwiałam, bo nie miałam nic do powiedzenia. A przecież o Vonnegucie tyle się mówi i to innym tonem i w innym znaczeniu niż o takim Zmierzchu czy 365 dniach. A ja nie miałam nic oprócz długiego i zawiłego wyłożenie treści.  Dopóki podczas mycia zębów, wstawiania wody na herbatę czy podczas wyjścia do sklepu nie łapałam się na tym, że myślę o Syrenach z Tytana. Rozumiecie; myślałam o nim w momencie, kiedy absolutnie się tego nie spodziewałam i ze zdziwieniem się na tym przyłapywałam.  Stwierdziłam, że to dobry czas, żeby wrócić do mycia zębów bez żadnych głębszych refleksji. Trzeba było jednak usiąść do pisania.

Kultowa książka mistrza w kostiumie powieści science fiction; czytamy z tyłu. Ten kostium właśnie mi nie leżał. Uciskał mnie i obcierał, a w innych miejscach zwisał bezkształtnie. Warstwa science fiction nie jest dopracowana na tyle, żeby zrobiła na obytym w temacie czytelniku wrażenie; bo też nie o to się tu rozchodzi. Chodzi jednak o to, że jak dostaje się słynny deser, to oczekuje się nawet nienagannej kokardy na pudełku i rogów bez zagięcia, mimo tego, że opakowanie za dwie minuty wyląduje w koszu. Ma być i już, a tutaj te rogi są jednak zagięte. Między zawartością a pudełkiem jest zbyt dużo wolnej przestrzeni. Jeżeli mam być szczera; nie przywiązałam szczególnej wagi do motywu podróżny międzygalaktycznych. Opisy planet uważam za zgrabnie skrojone, ale co najwyżej wystarczające; rozbudowane, ot, bo trzeba było opisać miejsca, gdzie bohaterowie zostali rzuceni. Podobały mi się detale, ale było ich zbyt niewiele, żeby wystawić z nich coś ikonicznego. Ale jak już mówiliśmy, nie o science fiction się tu rozchodzi. Jak ktoś będzie miał ochotę na opis, który złamie mu język, zamgli umysł, odsłoni oczy i wystrzeli go razem z fotelem w stronę gwiazd to siądzie sobie nad Lemem, Simmonsen czy kogo tam woli.

 Sens Vonneguta zamyka się w postaciach. W komentarzu. I głośnym niedopowiedzeniu. To międzyplanetarna podróż eskapisty, która nie przyniosła skutku. A raczej przyniosła ich zbyt wiele; kiedy rozwiązanie miało być klarowne i nie generować ich zanadto. Winston Niles Rumfoord jest osią tej książki. Lalkarzem; który pociąga za sznurki, chociaż zjawi się na Ziemi ledwo na godzinę co pięćdziesiąt dziewięć dni.

,,Wszystko, co kiedykolwiek było, będzie zawsze, a wszystko co kiedykolwiek będzie, zawsze było.’’

Może nie powinnam mówić o osi, kiedy gra toczy się o wolny wybór; czy w ogóle istnieje. Ale przyjmijmy takie określenie podług naszych chwilowych potrzeb. Rumfoord przypadkowo otrzymuje coś, co implikuje nieprzypadkowo wykorzystane możliwości. Wiedza o tym co było i co będzie. Dotycząca całego gatunku ludzkiego, ale i pojedynczych jednostek, w tym jego najbliższych. Zdaje się, że taka odpowiedzialność opadła pierzem na szerokie ramiona Rumfoorda; odmawia wszelakich audiencji i publicznych wystąpień, wiedząc, że podanie nawet urywków tego, co czeka ludzi, okazuje się dla nich destrukcyjną wiedzą. Dlatego strzeże jej dobrotliwie i odnosi się do ludzi z ojcowskim pobłażaniem. Wie za dużo, tego co było i będzie, żeby odnosić się nich inaczej. Na początku wydaje się monumentalny. Mija dłuższa chwila zanim poznajemy Rumfoorda wizjonera, idealistę. Budowniczego nowego systemu. Porządku. Religii. Manipulatora.

Czy człowiek jest w stanie utrzymać gardę godności, kiedy okazuje się, że jego życie to tylko dyktando; on tylko zapisuje dyktowane zdania. I wykonuje je. Chociaż wydaje mu się, że litery wychodzą spod jego ręki. Rumfoord zdawał się całkowicie pogodzony z wiedzą, którą posiadał, a jednak zapragnął manipulować informacjami, które powoływały do życia czyny w postaci mar. Rumfoord był człowiekiem trochę bardziej albo mniej uprzywilejowanym przez życie; dlatego podjął się walki. Tylko czy podjął się jej właśnie za sprawą tej wiedzy czy dała mu ona tylko złudne wrażenie sprawczości? Czy świadomość losu wpływa jakoś na tory po których toczy się sytuacja? Czy wiedza tylko głębiej usadza nas w bezsilności? Ty pytania wybrzmiały i ich echo niesie się zrezygnowanym echem w mojej głowie. Ale ludzie nie rezygnują.

To co mnie ujęło w Vonnegucie, to sposób w jaki wypowiada się o społeczeństwie. Jakby stałość jego przywar była najlepszym tematem do towarzyskich żartów. Żartów ostrych jak rąbek kartki w odpowiednich palcach. Człowiek nawet nie zauważy, kiedy zaczyna krwawić.  Vonnegut wykrwawia społeczeństwo; strumyki cynizmu wiją się, a krople czarnego humoru rozbryzgują się na wszystkie strony. Pod miałką warstwą fabularną kipi bulgocząca inteligencja człowieka, którego przy pierwszym spotkaniu nazwalibyśmy pewnie satyrykiem. Vonnegut dużo widzi, dużo zauważa. I nie boi się komentarza na tematy szerokie. I niewygodne. Na politykę. Na religię. Na uprzywilejowanie jednostki. I na te sztandarowe. O tym czy w ogóle mamy wybór.

,,(…) Twoja kieszeń zawiera punkt kulminacyjny całej ziemskiej historii. Twoja kieszeń zawiera owo tajemnicze coś, co każdy z Ziemian tak desperacko, z takim oddaniem, wnikliwością i poświęceniem starał się wydobyć na światło dzienne.’’

Nie żałuję, że siadłam i odpowiadałam razem z Vonnegutem. Zdaję sobie jednak sprawę, że ci, którzy wolą podążać za fabułą, a nie ostrą strzałą pytań, mogą poczuć się odrobinę rozczarowani. Bo na ten moment nie jestem przekonana, czy Vonneguta czyta się dla fabuły.

Ale oddałabym kilka kubków najlepszej kawy, żeby Vonnegut I Pratchett zasiedli przy jednym stole.





Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz