niedziela, 29 grudnia 2019

Małe Kobietki, Louisa May Alcott



Bliżej nam dzisiaj do ambiwalentnych nastolatek, które drżą przed dokonaniem ostatecznego wyboru wybranka serca niż do XIX powieści moralizatorskiej. Ale czy na pewno? Może i żebra ściśnięte gorsetem wpływały na rytm oddechu, ale pragnienia dziewczęcych serc, okazuje  się, pozostały zasadniczo zbieżne.

Louisa May Alcott wplotła w książę własne doświadczenie i ducha ówczesności, który trwa do dzisiaj. Cztery siostry: wyważona Meg, szelmowska Jo, nieśmiała Beth i przemądrzała Amy zostają z matką same, kiedy ojciec opuszcza dom, żeby wziąć udział w wojnie secesyjnej. Pod jego nieobecność pieczę nad córkami sprawuje pani March, która jest przykładem i wsparciem. Dorastające dziewczyny robią wszystko, żeby pod nieobecność ojca rozwijać się i pracować nad swoimi przywarami, żeby ten po powrocie mógł być dumny ze swoich córek i zastać je lepszymi, niż je pozostawił. To co Louisa M. Alcott włożyła w ręce pani March to siła, która nie tyle, co pozwoliła jej przetrwać okres trudny emocjonalnie i przedłużającą się niekorzystną sytuację finansową, ale prężną śmiałość, która zaprowadziła ją krok przed sąsiadki. I swoją epokę. Pani March wychowała córki w duchu wyboru; nie nakładając na nie karbów pieniądza ani powinności płciowych. Siostry przyswajały co prawda rzemiosło i umiejętności uznawane za kobiece i pozostawione kobietom jak wyszywanie, prowadzenie domu, gotowanie i gra na instrumentach, ale obok tego nic nie przeszkadzało im w realizowaniu swoich pasji, oprócz zdrowego rozsądku. Marzyły, malowały, pisały, wystawiały sztuki i tylko migały przy tym ich rozwiane włosy i roześmiane twarze.

Wydaje mi się, że ta wolność uchroniła dziewczyny od miałkości i spowszechnienionych grymasów wieku nastoletniego. Każda z sióstr prezentowała kuriozalnie różny zestaw cech, który motywował i wyznaczał  ich cele w zupełnie odmiennych miejscach. I tak nie dostajemy jednego sztywnego wzorca. Nie ma nic wstydliwego w tym, kiedy młodej dziewczynie zależy na zamążpójściu, marzą się jej luksusy i miłosne uniesienie. Powodem do dumy jest w jednakim stopniu talent literacki i niezależny zawód. W czasach współczesnych autorce kobiety nie zawsze mogły sobie pozwolić na wybór, a co dopiero na wybór wolny od oceny.

Nierzadko nadal jest nią obarczony. Tymczasem siostry obstają z gracją przy swoim, kierując się tym, jakie są, a nie jakie być powinny i jaka dobroć z tego płynie. Moralizatorski ton mógłby okazać się bardziej dolegliwy, gdyby doszukiwać się w nim pretensjonalnych nut, których młodość nie znosi, ale tutaj skondensowany jest głównie do osoby matki i dyktowany autentyczną troską, miłością i szczerą intencją, a nie wytykaniem i drobiazgowością. Dzięki czemu całość daje przyjemne odczucie ciepła domowego ogniska. W opisach wieczornych spotkań pięciu kobiet słyszy się przekorny śmiech Jo, slodki śpiew Beth, szelest koronki i trzaskanie ognia w kominku. I człowiek nawet nie uważa tego za przerysowane, bo wszystko jest tak bardzo na miejscu.

Gdybym chciała ja, i czytelnik, szukalibyśmy w tym miernoty dnia codziennego i belferskiego tonu; jedni być może to odnajdą. Inni skupią się na siostrzanych uczuciach, gwałtownych wzlotach i pełnych śmiechu upadkach. Ta książka nie odkrywa niczego-teraz. Teraz jest pełna życzliwości i dobroci, bezinteresownej i automatycznej oraz tej przemyślanej. W czasach aktualnych autorce najpewniej była czymś innym.

Cegiełką przyzwolenia; możesz być kim zechcesz dziewczyno i nikt ci tego nie odbierze. Jednocześnie autorka pokazuje jaka presja skupiała się na dziewczętach. Miały dokonywać wyborów ekonomicznych, rzadko romantycznych. Miłość była towarem deficytowym, małżenstwo często aranżowano z powodu zgodności interesów, niekoniecznie serc. Zaś porywy serca nierzadko opłacano biedą i rozczarowaniem rodziny. Pani Alcott sygnalizuje zmiany; nie wszystkie rodzinny podzielają ten model. W niektórych rodzi się akceptacja i zachęcanie do wyboru własnej ścieżki życiowej, ale w ówczesnym świecie te ścieżki dopiero są przecierane. A co dopiero zero- jedynkowy wybór na plaszczyźnie pragmatzyzm - romantyzm.

Obok tego to również tytuł otwartych drzwi i serc. Przyznam się, że moim ulubionym kawałkiem jest przyjaźń roztrzepanej Jo z sąsiadem. Laurie, młody chłopak, który nie miał zbyt wielu rozrywek pod okiem kochającego, ale wymagającego dziadka, z niekrytym wdziękiem odnajduje się w domu pełnym kobiet. Pozbawiony kobiecej troski na co dzień z radością oddaje kobietom uprzejmości i przysługi. Oraz przyjaźń. Krnąbrna para czuje się nadzwyczaj swobodnie w swoim towarzystwie, wystawiając nieraz cierpliwość innych na próbę i za nic mając konwenanse. Ta symbiotyczna przyjaźń przykryła lekkim woalem całą resztę, aczkolwiek perypetie pozostałych sióstr również śledziłam z zainteresowaniem.

Nie mogę się doczekać, kiedy będę trzymać w dłoni tom drugi ,,Małe żony’’. Bo jak już usłużnie zwróciłam na to uwagę, zasadniczo niczego istotnie odkrywczego na miarę naszych czasów tu nie ma. Ale lubię zbierać wśród tych nieistotności ostrych odłamków dobra.

Weźcie z tej powieści o dorastaniu co chcecie. Lekko spędzony czas, odłamki życzliwości albo dobre decyzje. Można nie wziąć z tej książki niczego świadomie, ale myślę, że to jedna z tych pozycji, która daje coś czytelnikowi pomimo jego chcenia czy nie.



Za egzemplarz dziękuję serdecznie wydawnictwu



1 komentarz:

  1. Miałam ostatnio okazję poznać losy sióstr March i zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Również nie mogę się doczekać kolejnego tomu! :)

    OdpowiedzUsuń