czwartek, 5 marca 2020

Po(NA)prawiający kąt(y)




Siadam sobie pod stertą książek, które w momentach stylizowanego dramatyzmu próbują zawalić mi się na głowę, co jakiś czas z ponurą skutecznością. Na górze stoi butelka po winie, w której aktualnie znajduje się biała róża. Czasami jest to gerber. Innym razem frezja. W pękatym szkle, które po mojemu nazywam wiedźmim, zielone gałązki: iglaków, wierzb, przydomowych krzaczków, nawet ładnych źdźbeł trawy, jeżeli mi się spodobają. Warunek jest jeden, mają być zielone. Mam też kałamarz z zielonego szkła, z kolekcją zebranych piór i lisią czaszkę znalezioną w lesie, która dla niektórych jest obrzydliwa. Pod tymi sześcioma chwiejnymi stosami siadam, i znajduję oparcie, pomimo tego, że dosłownie walą mi się na łeb.

Mam też drugi taki kąt, pomiędzy trzema półeczkami, bez niespodzianki, wyładowanymi książkami i niskim szklanym stołem z wikliną w środku. Z mapami z jednej strony, ilustracjami na patykach- dosłownie, z drugiej i świeczkami, i drobnymi drewnianymi szpargałami z trzeciej. Tu też upycham zielone, a ponad mam lawendowe suszki. Małe to wszystko.

To są kąty stałe. Małe, bo takie lubię. Poupychane w przestrzeń, też moją, ale kąty są inną jakością mojego posiadania. Mikrokosmosy. Przestrzeń w przestrzeni, gdzie kawałki podłogi różnią się między sobą. I to naprawdę ma znaczenie, czy usiądę w tym konkretnym kawałku czy na kanapie.

Biorę sobie kieliszek wina.  Książkę. Świeczkę. Siebie. Z moimi smutkiem. Niechceniem. Frustracją. Zmęczeniem. Ze wszystkim co mnie boli, uwiera i jest za duże na wszystko inne oprócz mojego kąta, który to wszystko przytula i zmniejsza. Niekiedy klepie po głowie a potem wypycha delikatnie, żeby radzić sobie w świecie poza kątem. I jak do tej pory kurczowo trzymałam się tego mojego kąta, tak wiem, że w końcu trzeba go puścić. Ale jakoś lżej się wstaje:  jakby zostawiło się tam część zmartwień, ćwiartkę ciężaru.

Taki kąt to może być miejsce pomiędzy czyimś obojczykiem a szyją. To może być ulubiony kubek z kawą w poniedziałkowy poranek. Wytarty fotel po długim dniu. Świeczka o zapachu jabłek. Takie kąty to niekoniecznie miejsca, gdzie można usiąść. Schować się. Zabarykadować przed światem i ludźmi. Można takie kąty nosić ze sobą, ale to rozmowa o kątach na inny raz.

Na razie zostańmy przy tych kątach, które działają jak peleryna superbohatera i pozwalają na konfrontację ze złem rozumianym szeroko. Takie kąty można tworzyć też doraźnie. Ja nazywam je kątami migrującymi, bo zwykle nie zmieniają się, tylko są przenoszone. Odwiedzając kawiarnię, wybieram zwykle miejsca w kątach dosłownych, zapadające człowieka fotele, rośliny i okna. Na przestrzeni stolika panoszę się z kawą, książką, notatnikiem. Lokuję beret, zakładkę i długopisy i mogę przez moment nazywać to miejsce moim kątem, dopóki nie zbiorę swojego majdanu i nie pójdę rozkładać go gdzie indziej.

Żeby stworzyć kąt wystarczy też mniej. Kiedy leżę na kanapie, taki kąt tworzy zielony płaszcz przewieszony przez krzesło. Kiedy siedzę przy stole french press na ulubionej kawowej podkładce. Ulubiony kubek termiczny albo gazeta o literaturze. Takie doraźne katy nie są tak samo sprawcze i pomocowe, ale komfortowe na potrzeby chwili.

Wydaje się, że dużo rzeczy tworzy takie kąty; przy okazji porządków wyrzucam co leci i staram się nie kupować bezmyślnie. Przestrzeń tworzą głównie książki. Ale kąt jest definiowany przez rzeczy, przez które coś określam i manifestuję. Zamiłowanie do faktury drewna, tęsknotę do zielonego czy swoistej prostoty. Rzeczy, które wchodzą ze mną w dynamiczna relację. Dla kogoś innego może to być biała ściana albo regał zastawiony bibelotami. Ulubione poduszki i koc, albo kuchenny blat czy parapet pełen kwiatów i popielniczka na balkonie. Takie kąty mogą być jak obwoźny bazar albo ascetyczny pustostan. 

Dobrą praktyką jest zastanowienie się, co, zebranie szpargałów i rozlokowanie ich, żeby ten kąt tworzyły, bo okazuje się, że wygodnie i ciepło się w takim kącie przesiaduje. Co najważniejsze, jest nie do zdarcia. I kąt i posiadacz kąta.

1 komentarz: