Siadam sobie pod stertą książek, które w momentach
stylizowanego dramatyzmu próbują zawalić mi się na głowę, co jakiś czas z
ponurą skutecznością. Na górze stoi butelka po winie, w której aktualnie znajduje się
biała róża. Czasami jest to gerber. Innym razem frezja. W pękatym szkle, które
po mojemu nazywam wiedźmim, zielone gałązki: iglaków, wierzb, przydomowych krzaczków, nawet ładnych źdźbeł trawy,
jeżeli mi się spodobają. Warunek jest jeden, mają być zielone. Mam też kałamarz
z zielonego szkła, z kolekcją zebranych piór i lisią czaszkę znalezioną w
lesie, która dla niektórych jest obrzydliwa. Pod tymi sześcioma chwiejnymi
stosami siadam, i znajduję oparcie, pomimo tego, że dosłownie walą mi się na
łeb.
Mam też drugi taki kąt, pomiędzy trzema półeczkami, bez
niespodzianki, wyładowanymi książkami i niskim szklanym stołem z wikliną w
środku. Z mapami z jednej strony, ilustracjami na patykach- dosłownie, z drugiej
i świeczkami, i drobnymi drewnianymi szpargałami z trzeciej. Tu też upycham
zielone, a ponad mam lawendowe suszki. Małe to wszystko.
To są kąty stałe. Małe, bo takie lubię. Poupychane w
przestrzeń, też moją, ale kąty są inną jakością mojego posiadania. Mikrokosmosy.
Przestrzeń w przestrzeni, gdzie kawałki podłogi różnią się między sobą. I to
naprawdę ma znaczenie, czy usiądę w tym konkretnym kawałku czy na
kanapie.
Biorę sobie kieliszek wina.
Książkę. Świeczkę. Siebie. Z moimi smutkiem. Niechceniem. Frustracją.
Zmęczeniem. Ze wszystkim co mnie boli, uwiera i jest za duże na wszystko inne
oprócz mojego kąta, który to wszystko przytula i zmniejsza. Niekiedy klepie po
głowie a potem wypycha delikatnie, żeby radzić sobie w świecie poza kątem. I
jak do tej pory kurczowo trzymałam się tego mojego kąta, tak wiem, że w końcu
trzeba go puścić. Ale jakoś lżej się wstaje:
jakby zostawiło się tam część zmartwień, ćwiartkę ciężaru.
Taki kąt to może być miejsce pomiędzy czyimś obojczykiem a
szyją. To może być ulubiony kubek z kawą w poniedziałkowy poranek. Wytarty
fotel po długim dniu. Świeczka o zapachu jabłek. Takie kąty to niekoniecznie
miejsca, gdzie można usiąść. Schować się. Zabarykadować przed światem i ludźmi.
Można takie kąty nosić ze sobą, ale to rozmowa o kątach na inny raz.
Na razie zostańmy przy tych kątach, które działają jak
peleryna superbohatera i pozwalają na konfrontację ze złem rozumianym szeroko.
Takie kąty można tworzyć też doraźnie. Ja nazywam je kątami migrującymi, bo zwykle nie zmieniają się, tylko są przenoszone. Odwiedzając kawiarnię, wybieram zwykle
miejsca w kątach dosłownych, zapadające człowieka fotele, rośliny i okna. Na
przestrzeni stolika panoszę się z kawą, książką, notatnikiem. Lokuję beret,
zakładkę i długopisy i mogę przez moment nazywać to miejsce moim kątem, dopóki
nie zbiorę swojego majdanu i nie pójdę rozkładać go gdzie indziej.
Żeby stworzyć kąt wystarczy też mniej. Kiedy leżę na kanapie, taki kąt
tworzy zielony płaszcz przewieszony przez krzesło. Kiedy siedzę przy stole french press na ulubionej
kawowej podkładce. Ulubiony kubek termiczny albo gazeta o literaturze. Takie doraźne katy nie są tak samo sprawcze i pomocowe, ale komfortowe na potrzeby chwili.
Wydaje się, że dużo rzeczy tworzy takie kąty; przy okazji
porządków wyrzucam co leci i staram się nie kupować bezmyślnie. Przestrzeń
tworzą głównie książki. Ale kąt jest definiowany przez rzeczy, przez które
coś określam i manifestuję. Zamiłowanie do faktury drewna, tęsknotę do
zielonego czy swoistej prostoty. Rzeczy, które wchodzą ze mną w
dynamiczna relację. Dla kogoś innego może to być biała ściana albo regał
zastawiony bibelotami. Ulubione poduszki i koc, albo kuchenny blat czy parapet
pełen kwiatów i popielniczka na balkonie. Takie kąty mogą być jak obwoźny bazar albo ascetyczny pustostan.
Dobrą praktyką jest zastanowienie się, co, zebranie
szpargałów i rozlokowanie ich, żeby ten kąt tworzyły, bo okazuje się, że wygodnie i
ciepło się w takim kącie przesiaduje. Co najważniejsze, jest nie do zdarcia. I
kąt i posiadacz kąta.
Jestem w trakcie tworzenia takiego "mojego" kąta :)
OdpowiedzUsuń