czwartek, 24 października 2019

Znajdź mnie, Andre Aciman



Moja miłość do Call me by your name musiała rozkwitnąć. Na początku uważałam ją za przeintelektualizowaną, przefilozofowaną, pełną patosu pierwszej miłości. Który nastolatek się tak wysławia? Który peanizuje w ten sposób uczucie? Wszystko tu było nadmiarowe. Łącznie ze stylem… W którym się zakochałam. W wyraźny krajobrazie o rozmytych kolorach. W napiętym, duszącym lecie. Tutaj broda ociekała przesytem wszystkiego; bogactwa językowego, wyrazistości bohaterów, rozhamowania uczuć.

,,Jestem tylko artystą, przyjacielu, nie zajmuje się odpowiedziami. Sztuka zna tylko pytania. Poza tym, masz już odpowiedź.’’

Minęło trochę czasu i to co wydawało mi się patosem, nadal mi się nim wydaje. Nadmiar nadal pozostaje nadmiarem i chwilami ulewa się czytelnikowi. I to jest dziko ujmujące. Ta pierwsza miłość, która nie uznawała żadnego tabu. Psychicznie i fizycznie. Pozwoliła sobie na odkrywanie, na smakowanie, na rozkosz próbowania. Ta sama, która na początku chodziła na palcach tylko po to, żeby potem zmieść wszelkie granice między dwójką młodych ludzi. To, kto był bardziej doświadczony, kto niecierpliwy, a kto bardziej zachłanny, nie miało znaczenia.

Bo Elio był Oliver’em. 

A Oliver był Elio.

Ta pewność obydwu stron, że to już nigdy się nie powtórzy. Nie ważne ile osób było przed. To co się działo, zdarzyło się po raz pierwszy. I ostatni. Ta pyszna nadmiarowość dopasowania. Gdzie szukać źródła zachłanności w tej całej pewności? Może jeden z nich wiedział, że nie mogło to trwać nieprzerwanie. Może obaj. Nie zmieniło to faktu, że zostały zarysowane więcej niż dwa serca. Bo we mnie, w czytelniku, też coś się szarpnęło. Chciałoby się, żeby ta nadmiarowość, tak rzadko doświadczana, trwała.

,,Znajdź mnie’’.

Czy stracone lata uda się wypełnić, a byłe osoby przemilczeć? A może byłe osoby są składową obecnej, znajomej i są jej integralną częścią. Oliver i Elio żyli osobno, a jednak razem. Czy uda im się wrócić do tych przesyconych letnich dni? Tytuł ,,Znajdź mnie’’ jest na tyle sugerujący w kontekście pierwszej części, że pewnie domyślacie się, w którą stronę skręci fabuła. Całość składająca się z dwóch części przypomina mi jednak okrąg. Elio i Oliver spotykają się w jednym punkcie, a potem każdy z nich rusza spiralą w stronę środka, z tym, że w przeciwnym kierunku. Nie da się jednak uniknąć przecinania się dróg. W Call me by your name spotykają się na środku i… ruszają w drogę powrotną. Wiedzą już jak to jest, kiedy są razem w środku, a nie tylko na przecięciu. W ,,Znajdź mnie’’ muszą ponownie spotkać się w środku. I zostać w nim.

,,Znajdź mnie’’, powiedział.
,,Znajdę, znajdę’’, mówię.

To jednak coś więcej niż książka o poszukiwaniach i o powrocie. Przede wszystkim to historia miłosna, która spodobała się mi, osobie, która pastwi się i wywleka za nogi każdy wątek romantyczny. Bo wszystko tutaj jest trochę naciągane, ale właściwe. Chciałabym wierzyć, że tak to wygląda. Chociaż w niektórych przypadkach. Że ktoś dosiada się do kogoś w pociągu  i okazuje się, że ktoś rozumie się z taką osobą lepiej niż z partnerem, z którym pozostawał w długoletnim związku małżeńskim czy partnerskim. To historia o uczuciach w różnych odcieniach i jednym ulubionym. Na końcu decydujemy się nosić właśnie ten ulubiony.

,,Chodzi o to, że nie lubi pani ludzi czy po prostu po jakimś czasie zaczynają panią męczyć i za żadne skarby świata nie może sobie pani przypomnieć, dlaczego uznała ich za interesujących?’’

Przy człowieku można trwać, wejść z nim w relację, związek. Ale nie być z nim. Wykonuje się razem rutynowe czynności, sypia i pewnego dnia po prostu wychodzi i nie wraca. Bo się tego człowieka nie zna, nie tęskni. Ja nie rozumiem jego, on mnie. Mówimy do siebie, ale każde z nas mówi o czymś innym. Siadamy z kolei w pociągu i spoglądamy w oczy, które dają przyzwolenie naszym. I płyną słowa, płyną gesty. Chęci. Marzenia. Działania. I zostają, bo wcześniej nic takiego się nie wydarzyło.

I ta zniewalająca pewność, że nic podobnego się już nie wydarzy. To jest ten środek; ta świadomość godzi w bohaterów i godzi w nas, czytelników. Wypełnia nas myślą i nadzieją, że my też będziemy wiedzieć, że będzie taka osoba, która nie musi nas szukać, bo stale jest obecna, nawet, jeżeli jej przy nas nie ma. Być może po drodze zdarzy się, że spotka się kogoś, w czyj sweter ma się przemożną ochotę wtulić twarz, bo splot jest miękki i przyjemny. Bo ten człowiek daje poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, która wypływa z troski i zwracania uwagi na istotne szczegóły. Na komfort. W zamian za wyrwanie z marazmu, stagnacji i niewiary w uniesienie i zaangażowanie. Z tym, że jedna i druga strona wiedzą, że to nie ma racji trwania.

Bo to nie jest środek.

Historia Elio i Olivera to swego rodzaju zachęta. Nadzieja. Do stanięcia na okręgu z wiarą, że ktoś stanie naprzeciwko nas i razem odnajdziemy środek. I zostaniemy w nim.

Może odrobinę to naciągane, może przefilozofowane. Może dla niektórych okaże się tandetne, jak dla mnie na początku. Ale pewny rzeczy w człowieku wzrastają. Klarują się. Bogactwo językowe, przepych stylistyczny, tendencja bohaterów do peanizowania i dramatyzmu, wszystko to może być interpretowane jako przesadne i nadmiarowe. Ale w tym wszystkim może być piękne. I dla mnie takie właśnie jest. 



Za książkę dziękuję serdecznie wydawnictwu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz